Zawartość tej strony wymaga nowszej wersji programu Adobe Flash Player.

Pobierz odtwarzacz Adobe Flash

Bardzo serdecznie dziękujemy  pilskim kolekcjonerom : Jarosławowi Cwenarskiemu,   Jerzemu Czaińskiemu, Maciejowi Kabatowi, Rafałowi Rucie, Maciejowi Ususkiemu i Piotrowi Zamorskiemu oraz dyrekcji  Muzeum Okręgowego im. Stanisława Staszica w Pile za wyrażenie zgody na wykorzystanie  kart pocztowych   jako ilustracji do wspomnień  tłumaczonych z języka niemieckiego.

Johannes Schreiber

Trzynaste urodziny …- wtedy też była tam, ulica Bydgoska

Siedzę, zamykam oczy i myślę o moim, swoim mieście. Przed sobą widzę ulicę Bydgoską (Bromberger Strasse). W moim trzynastoletnim życiu ulica Bydgoska odegrała wyjątkową rolę. Na niej od szóstego roku życia spędziłem najwięcej czasu. Po pierwsze – na tej ulicy była szkoła, po drugie – kino, dalej – piekarz, fryzjer, koszary a linia kolejowa do Królewca przecinała drogę. Wszystko, to miejsca i punkty wspomnień. Przede wszystkim, to ulica sama w sobie. Każdy jej metr, utrwalił się w mojej pamięci.

Podczas moich kolejnych odwiedzin, po wojnie, szedłem ulicą Bydgoską w kierunku Podlasia. Spokojnie, powoli, zatopiony we własnych myślach. Wiele zdarzeń z dzieciństwa stawało mi przed oczami. A język polski, którego się uczę rozbrzmiewał wokół mnie, wyrywając z marzeń i przemyśleń.

schreiber

3 sierpnia 2009, spotkanie Zarządów Towarzystw z władzami miasta   i prezesami instytucji gospodarczych Piły,
Zbigniew Kosmatka i Johannes Schreiber

Zacząć chciałbym od szkoły, do której chodziłem codziennie przez osiem lat, oprócz wakacji i ferii oczywiście. Codzienne ulicą Bydgoską – z domu do szkoły i z powrotem. Była to wtedy katolicka 4 szkoła gminna (Gemeindeschule IV – odpowiednik szkoły podstawowej, obecnie siedziba Publicznej Biblioteki Pedagogicznej), lub inaczej Szkoła Dietricha Eckerta (Dietrich Eckert Schule). O wiele bardziej podobała mi się szkoła obok – dawna 3 ewangelicka szkoła gminna (Brenkenhorf- Schule, obecnie Gimnazjum nr 5). Była bardziej okazała, miała wieżę i zegar. Najbardziej podobał mi się zegar.

bydgoska

A moja szkoła tymczasem przypominała jakieś koszary. Wydawało mi się wówczas, że jedynym ciekawym elementem w tym budynku było dwoje szerokich drzwi. Nad jednymi znajdował się napis „Wejście dla chłopców”, nad drugimi „Wejście dla dziewcząt”. Uczniom wolno było wchodzić tylko od strony podwórza.- Tylko raz, w mojej ośmioletniej karierze szkolnej, udało mi się niepostrzeżenie i bez kary przejść przez „wejście dla dziewcząt”.

Podwórze szkolne podzielone było dwoma alejkami drzew – jedna dla dziewcząt, druga dla chłopców. Podczas przerw przechadzali się nimi nauczyciele, kontrolując nas. Nawet w czasie przerw panował na alejkach wzorowy porządek. Kiedy nauczyciel zauważył, że ktoś rzucił papierek, zazwyczaj od kanapek, to „sprawca” musiał pozbierać wszystkie papiery i śmieci nie tylko z alejek, ale wokół całego obejścia szkoły. I to pod kontrolą. Wędrowałem więc chętnie z „papierkiem” do ustawionych koszy.

W końcu podwórza znajdował się ogród szkolny. Dziewczęta uczyły się tam siania i sadzenia warzyw i ziół. Ogród szkolny oddzielony był od podwórza płotem morwowym. Liście z tego krzewu przeznaczone były jako pokarm dla jedwabników, które hodowaliśmy w naszej szkole. Poza tym, nauczyciele mieli w owych krzewach morwy, swoje „źródło wychowawcze”. Kije morwy były często łamane na pewnych częściach ciała uczniów. Należy także dodać, że kij morwowy nie jest zbyt wytrzymały. Bywało, że nauczyciel tak często używał kija, że baliśmy się o życie naszych ulubionych jedwabników. Postanowiliśmy więc mniej „broić”, aby one przeżyły i miały co jeść. Chociaż uważam, że byliśmy grzeczną, normalną klasą, było nas tylko 40. Jaka była nasza klasa ? Taka, jak inne. Mieliśmy - dwóch lizusów z pierwszej ławki, którzy zawsze wszystko wiedzieli. - Reszta klasy, dwoiła się i troiła, udawała, że też wie o co nauczyciele pytają.

bydgoska_4bydgoska_5

Czterech chłopaków, „ubiegłorocznych” zarezerwowało sobie ostatnie ławki. Nie mieli oni także większej ochoty na zdobywanie wiedzy. Od nich nauczyliśmy się, jak wejść do kina na film dozwolony od 14 lat, jak zaciągnąć się papierosem. Oni wiedzieli, jak psocić, żeby nie otrzymać w nagrodę – kija morwowego. To oni powiedzieli nam, że kije ścięte i położone na kaloryferach lub na słońcu, żadnej funkcji wychowawczej nie spełniają. Łamią się jak zapałki.

Ważnym zadaniem dla uczniów było zbieranie ziół. Zioła zbieraliśmy zawsze podczas wycieczek za miasto – były to wypady do Kuźnika (Hammersee), nad jezioro Piaszczyste (Sandsee), Kaliny (Königsblick) i do innych pięknych miejsc, niedaleko naszego miasta. Przed każdym zbieraniem ziół, wolno nam było pobawić się na łonie natury, dziewczyny plotły wianki a chłopcy stawali się rycerzami, rozbójnikami. Potem trzeba było odróżnić poszczególne rodzaje ziół : krwawnik pospolity, podbiał, babkę i wiele innych ziół. Przynosiliśmy je do naszej szkoły, składaliśmy rodzajami na poddaszu. Na poddaszu rozkładaliśmy płachty papieru, kwadraty 4m na 4 m. Pomiędzy każdym „polem z ziołami” była 50 cm „dróżka”. Chodziliśmy później po tych dróżkach i obracaliśmy zioła, aby dobrze się ususzyły.

bydgoska_1bydgoska_5

Wróćmy jednak na ulicę Bydgoską – był tam nasz piekarz, miał tu moją, ulubioną piekarnię i sklep. Kupowaliśmy tam nasz chleb, bułki a w niedzielę, jeśli mama nie piekła ciasta, biegaliśmy po tzw. „szneki” czyli drożdżówki. Jeśli zbliżał się jakiś dzień świąteczny lub wolny od pracy, mama płaciła piekarzowi 20 fenigów za ciasto z kruszonką. W domu jednak przygotowywała zaczyn, który zanosiliśmy do piekarni.

Z tym zaczynem miałem przygodę. Była połowa grudnia, zbliżały się moje 13. urodziny. Zaczyn był gotowy, duży, uformowany jak piłka nożna. Mama z powodu mrozu włożyła go do wiaderka i zawinęła wszystko w ręcznik. Miałem przed lekcjami zanieść zaczyn do piekarza i odebrać po lekcjach ciasto. Ale, jak to z wiadrem do szkoły ? Po chwili sprzeciwu i wielu wygłaszanych przeze mnie nagannych słowach, ruszyłem wreszcie w drogę. Przez jakiś czas szło mi dobrze. W jednej ręce wiadro, w drugiej teczka. Wszyscy ślizgali się po drodze, czy ja miałem być gorszy? Nagle, zbyt mocno rozpędziłem się … i leżałem z tym wszystkim na ulicy. Teczka poleciała w jedną stronę a wiaderko z zaczynem w drugą. Pośrodku leżałem ja... „Boże”, gdybym uważał, tak jak prosiła mama, nic by się nie stało. Co teraz ?- myślałem zrozpaczony. Ale cóż. Wstałem. Teczkę odnalazłem w śniegu szybko. Gorzej było z wiaderkiem. Leżało bardziej na brzegu ulicy. Jak je podniosłem, wydawało mi się dziwnie lekkie. Nie było kuli zaczynowej. Zrozpaczony uświadomiłem sobie, że będą obchodził swoje 13. urodziny bez ciasta. Nie mogłem jednak do tego dopuścić.Za radą kolegów i przy ich pomocy odnalazłem zaginioną kulkę w rowie. Otrzepałem ze śniegu. Była jakaś mniejsza, pomieszana ze śniegiem, ale była. Kumpel pocieszył mnie, że w piecu jest gorąco, śnieg się rozpuści a ciasto na pewno wyrośnie i mama na niczym się nie pozna.

budgoska_7bydgoska_8

Zaniosłem to wszystko do piekarza i powiedziałem, że po lekcjach o 13.00 odbiorę. Kiedy zjawiłem się u piekarza, ten patrzył na mnie bardzo dziwnie. Niczego dobrego nie przeczuwając, trzymałem się blisko drzwi. I wtedy piekarz powiedział - chłopcze, coś ty z tym zaczynem zrobił ? A ja wybąkałem – Nic, zupełnie nic, panie piekarzu. – Nie kłam powiedział.-Spójrz na to ciasto. Nic nie urosło, jest takie samo, jak przed upieczeniem. – I pokazał mi to ciasto. Boże drogi ! Było cienkie i rozwiane jak flądra, tylko bardziej brązowe. Próbowałem się bronić i powiedziałem „panie piekarzu, na pewno zepsuł się panu dzisiaj piec”. - I to mnie zgubiło, lepiej bym się nie odzywał. Jak ruszył na mnie z kijem, jak warknął, a ja - byłem już na zewnątrz. Na ulicy czekał na mnie brat z kilkoma kolegami. Na ich pytanie, dlaczego tak biegnę, odpowiedziałem, że w piekarni zasłabłem, nie mogłem złapać oddechu i muszę biec do domu. – Resztką sił, wysłałem brata po odbiór ciasta, a sam czekałem za rogiem. Pomyślałem – „młodszy” jest , ma dopiero 7 lat, piekarz mu wybaczy, będzie dobrze. Tak też się stało.

Ale co po powrocie do domu, czekało mnie solenizanta, możecie sobie wyobrazić. – Goście ciasto zjedli, choć im nie smakowało. – A mnie tydzień bolało siedzenie.- „13” to jednak pechowa liczba.

autograf

Nota o autorze Johannes Schreiber, ur. 12 grudnia 1929 roku, Schneidemühl W niemieckiej Pile mieszkał do stycznia 1945 roku. W rodzinnym mieście ukończył , w marcu 1944 roku , ośmioletnią szkołę podstawową i rozpoczął naukę w zawodzie stolarza. W styczniu 1945 roku opuścił miasto urodzin i po rocznej tułaczce osiadł na stałe w wschodniej części Westfalii, w miejscowości Lage, gdzie mieszka do dzisiaj .Tam założył swoje nowe gniazdo rodzinne i prowadził zakład stolarski. Od 1957 roku jest członkiem Stowarzyszenia Byłych Pilan Pochodzenia Niemieckiego w Cuxhaven. Początkowo należał do koła w Bielefeld, następnie był jego opiekunem a później delegatem do Zarządu w Cuxhaven. W latach 1998 - 2011 pełnił funkcję Przewodniczącego Stowarzyszenia. Z rodzinnym miastem utrzymuje stały kontakt. Na bieżąco obserwuje zmiany w nim zachodzące. Jako Prezes za credo i najważniejsze przyjął zadanie podjęcia trudnego dialogu i współdziałania z mieszkańcami Piły. Od przyjęcia przez niego tej funkcji w Stowarzyszeniu nastąpiło ożywienie kontaktów z Towarzystwem Miłośników Miasta Piły. Cechą tej współpracy było uznanie zdarzeń z przeszłości miasta, zgodnie z racją stanu każdego z narodów, oraz systematyczne, rozważne wzajemne kontakty i wspólne przedsięwzięcia dla „ukochanego miasta”. Efektem współpracy było regularne przekazywanie do zbiorów Powiatowej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Pile czasopisma Stowarzyszenia „Schneidemühler Heimatbrief” oraz bieżących niemieckich wydawnictw o mieście, ufundowanie w maju 2001 roku obelisku u wejścia do Parku Miejskiego , nakłonienie wnuków do poznania „korzeni”, ich przyjazd z „dziadkami” do Piły, w lipcu 2007 roku i w latach następnych, oraz poznawanie miasta pod opieką Towarzystwa Miłośników Miasta Piły. Innymi przykładami działań Prezesa Johannesa Schreibera były starania o pomnażanie zbiorów Pilskiego Muzeum w Cuxhaven. Znaczącym przedsięwzięciem było uzyskanie zgody i posadzenie „Drzewka Przyjaźni”, w sierpniu 2007 roku, z udziałem Prezydenta Miasta Piły i przedstawicieli TMMP w Parku Miejskim w Cuxhaven. 28 lipca 2009 roku w uznaniu zasług, pracy i zaangażowania w kształtowanie nowych relacji pomiędzy dawnymi i obecnymi mieszkańcami Piły wpisany został przez Prezydenta Miasta Piły do Księgi Pamiątkowej Miasta Piły.

bydgoska

Nasze wspólne miasto - Tygodnik Nowy 2006 nr 31 s. A 6

bydgoska

Odżyły wspomnienia - Tygodnik Nowy 2006 nr 31 s. B 2

Urodziłem się 12 grudnia 1929 roku w Pile w domu przy ulicy Wysokiej. Pierwsze lata swojego życia spędziłem właśnie w tej pięknej okolicy. Widok z mojego okna rozciągał się na całe miasto. Moje spojrzenie zawsze przykuwał pilski dworzec kolejowy. Najbardziej na nim urzekały mnie wielkie dymiące parowozy.

Rok 1936 to przeprowadzka na Podlasie. Mój ojciec, z zawodu murarz, sam wybudował nasz dom. Chodziłem do szkoły przy ulicy Bydgoskiej, którą skończyłem w marcu 1944 roku. Przez osiem lat chodziłem do niej zawsze tą samą drogą. Jak wiadomo w drodze do szkoły przeżywa się rzeczy wesołe lub mniej radosne. Pozostały wspomnienia, które utrwaliły się na zawsze. Stąd między innymi moja miłość do tej drogi i całego miasta wzrastała z biegiem lat. W roku 1941 w Kościele św. Antoniego otrzymałem z rąk księdza Kuratusa Jansena Komunię Świętą. Od tamtej chwili co niedzielę moje stopy prowadzą mnie do kościoła na Mszę Świętą. Również dzisiaj, kiedy odwiedzam to piękne miasto, moje pierwsze chwile spędzam w tym cudownym Kościele. To taka moja mała dygresja.

Po skończeniu szkoły, 1 kwietnia 1944 roku rozpocząłem praktykę w Zakładzie Rzemieślniczym. Nagle i to w pośpiechu musiałem ją zakończyć -to był rok 1945.

Johannes Schreiber
Lage, 29 czerwca 2009 roku
Tłumaczyła Marzena Jaruzal

bydgoska

Zawartość tej strony wymaga nowszej wersji programu Adobe Flash Player.

Pobierz odtwarzacz Adobe Flash

Willi Patzer

Rok na ulicy Piekarskiej

Moje dzieciństwo spędziłem na Starym Rynku (Alter Markt), ale dom, w którym się urodziłem znajdował się przy ulicy Piekarskiej (Bäckerstrasse 9). Zawsze ciągnęło mnie na tą ulicę, na otwarte podwórze tej posesji – tam czułem się, jak w domu. Tam byłem znany. Tam znałem młodych i starszych mieszkańców. Około 1920 roku wielu pilan wyprowadziło się z posesji. W 1926 roku budynek zmienił właściciela, nowym został jeden z kolejarzy. Dom z przodu wyburzył . Wybudował nowy budynek, a obok niego stację benzynową.

Dawni mieszkańcy, ulicy Piekarskiej 9, należeli do skromnych, prostych ludzi, niektórzy byli drpiekarska_1obnymi urzędnikami, inni zwykłymi pracownikami. Z myślą o mieszkańcach domu, w podwórzu właściciel – kolejarz, urządził warsztat ślusarski, z którego każdy będący w potrzebie mógł skorzystać. A my - dzieci staliśmy często obok warsztatu i obserwowaliśmy, co się w nim działo.

Na Piekarskiej mieszkało też wielu rzemieślników : kowal, kołodziej, stolarz, szewc, murarz, krawiec, no i … piekarz. Dzieci tych rodzin, mając dobry przykład z domu, uczyły się konkretnego zawodu, szacunku dla ciężkiej pracy i uczciwości w zarabianiu na życie. Ludzie z Piekarskiej mieszkali w przyjaźni obok siebie, pomagali sobie nawzajem, przekazywali dobre rady. Kto był inny – nieprzyjazny, nieżyczliwy – tego się na tej ulicy nie tolerowało. Wręcz można powiedzieć – unikało.

Mieszkania nasze były małe, składały się najczęściej z dwóch pokoi i kuchni. Opalano drewnem, węglem kamiennym lub brykietem, czasem torfem. Kiedy ktoś zamawiał torf, wówczas my, dzieci mieliśmy prawdziwą uciechę. Zbieraliśmy się zwarci na podwórzu i z życzliwości sąsiedzkiej pomagaliśmy przenosić ten opał. W podziękowaniu za przysługę dostawaliśmy niejednokrotnie placki ziemniaczane, chleb z cukrem lub coś do przegryzienia. Takie „dziękuję” było dla nas wielką radością.

Wróćmy jednak do opisu naszych mieszkań. Oświetlano je lampami naftowymi. Jeśli rodzina miała małe dzieci albo ktoś zachorował – napełniano małe słoiki olejem, wkładano tzw. pływaka z knotem i w ten sposób oświetlano w nocy.

Myślę, że zaciekawi także czytelnika opis naszych zabaw dziecięcych. Zajmowały nas chłopców różne przedmioty – kółka, wózki z drewna, kijki, części maszyn. Dziewczynki bawiły się szmaciankami – lalkami, kolorowymi piłkami oraz koralikami i wieloma innymi rzeczami. Wspólnym i częstym zajęciem chłopców i dziewcząt była zabawa w sklep. Ale wiadomym nam było, że w sklepie trzeba przecież płacić. Za walutę służyły nam guziki od spodni, płaszczy i innych okryć. Umówiliśmy się – im bardziej wytarty guzik, tym większą ma wartość płatniczą. Bawić mogliśmy się tylko do określonej godziny. Jako uczniowie musieliśmy pamiętać o odrabianiu lekcji.

piekarska_2

Do szkoły chodziliśmy w okresie letnim od poniedziałku do soboty w godzinach, od 7.00 do 12.00 i od 14.00 do 16.00, a w okresie zimowym – oprócz środy i soboty, od 8.00 do 12.00 i od 14.00 do 15.15. Nasze klasy miały wtedy do 60 uczniów i uczennic.

Nasze miasto latem odwiedzali liczni turyści. Z wizytą przyjeżdżało wielu ulicznych artystów, kuglarze, muzykanci, aktorzy różnych trup teatralnych i wszelkiego rodzaju sztuk oraz obwoźni handlarze. Kobiety zarabiały śpiewem, mężczyźni grali z reguły na instrumentach. Było to wielkim urozmaiceniem dla letnich codziennych dni nas – mieszkańców, zwłaszcza dzieci. Śródmieście w lecie tętniło życiem, było kolorowe, radosne i piękne.

Chcę zauważyć, że na obyczaj miasta składały się także jarmarki. Te odbywały się na Nowym Rynku (Neuer Markt, obecnie plac Zwycięstwa). Najpiękniejszy był okres adwentowy z jarmarkiem świątecznym. Gospodarze z ulicy Wyrzyskiej (Wirsitzer Strasse) i okolic ul. Komuny Paryskiej (Friedheimer Strasse) przywozili na jarmark niezwykły rarytas, czerwone duże jabłka. Wielką atrakcją dla dzieci były szyby wystawowe, przyklejaliśmy do nich swoje nosy, zwłaszcza do sklepu z zabawkami, którego właścicielami byli Pless i Ansbach. Po zamknięciu sklepu, za szybą jeździła kolejka. Z reguły o tym czasie padał także śnieg. Rzucaliśmy się śnieżkami, jeździliśmy na sankach, tarzaliśmy w śniegu „na anioła”. Które dziecko nie zna tych zabaw ?

Potem przychodziły święta. Prawie każda rodzina miała choinkę. Piękna, dostojna choinka – była punktem honorowym dla każdego Pana domu. Ozdabialiśmy nasze drzewka jabłkami, orzechami, małymi kuleczkami z świecącego papieru. Najważniejsze jednak, zawsze na choince były świece. Któż to jeszcze dzisiaj o tym pamięta ?

Eleonore Bukow

Przeszłość jest jak bajka

„Była sobie…” lub „Pewnego razu…”- tak zaczyna się wiele bajek. A mnie się wydaje, że moje dzieciństwo to była prawdziwa bajka. Mieszkaliśmy w Schneidemühl (dzisiejsza Piła) przy ulicy Breite Strasse 47 (obecnie 11 listopada). Naszym sąsiadem był mistrz masarski Kunz i jego żona Wanda, z domu Krüger. Z ich synem, Wernerem znałam się „od zawsze”. Byliśmy w tym samym wieku, chodziliśmy razem do tzw. „Spielschule” – odpowiednik dzisiejszego przedszkola, lecz o innym systemie. Mieliśmy więc wspólne „cele życiowe”. Z prowadzenia handlu owocami przez moich rodziców, którzy przez trzy dni w tygodniu stali na rynku, a dwa razy w tygodniu jechali do Wałcza, wynikało już samo przez się, że do rodziny Kunzów wchodziłam i wychodziłam, jak do swojego domu. Tak samo Werner czuł się u nas, jak u siebie.

bukow_1

Eleonore Bukow w wieku 12 lat

Ojciec Pani Kunz, przez nas zawsze nazywany „Dziadkiem Krügerem ” trzymał wszystko w garści. To była duża firma rodzinna. Syn „Dziadka” był handlarzem bydła, mieszkał z rodziną na Wiesenstrasse 2(dzisiejsza ulica Żeleńskiego). Najstarsza córka, zwana „Ciocią Friedą” i jej córki prowadziły sklep mięsny na Königstrasse (obecnie ul. Roosevelta). Dziadek jeździł wozem do masarni i do sklepu mięsnego na Königstrasse. Cieszyliśmy się, ja i Werner, kiedy mogliśmy jechać razem z nim. Wielką radością były dla nas także, wspólne z rodziną Krügerów, letnie niedzielne wyjazdy powózką na tzw. zieloną trawkę lub w najbliższe okolice miasta.

bukow_2

Eleonore Bukow w wieku 14 lat

Przez wiele lat Werner był jedynym synem państwa Kunzów. Jego brat Zygfryd urodził się dopiero w 1938 roku. Do zabawy i szaleństw mieliśmy zatem dosyć miejsca. Szaleliśmy na łąkach nad Gwdą. Zimą jeździliśmy tam na sankach. Latem biegaliśmy przez młyn, drewnianą kratę i łąki, na kąpielisko nad rzeką.

Dobrze pamiętam także dzień urodzin Wernera. Przychodzili, wtedy do niego koledzy, niekiedy pół przedszkola. Bawiliśmy się różnymi zabawkami a szczególnie ulubionymi przez nas zwierzakami, jeździliśmy na hulajnodze, organizowaliśmy teatrzyki, oglądaliśmy film z Micky Maus. Werner miał aparat do wyświetlania bajek. Z tych spotkań pozostały w mojej pamięci dwie osoby Trudchen Hammermeister i Rudi Erdmann.

bukow_4bukow_5

Eleonore Bukow w latach 1957 i 1968

Oprócz urodzin, z łezką w oku i ściskiem serca, wspominam święta rodzinne. Przyjeżdżali wtedy do nas kuzynowie z Deutsch Krone (Wałcza) – Günter i Harri oraz przychodził Horst z ulicy Wiesenstrasse(Żeleńskiego) w Pile. I oczywiście do tego ciotki i wujkowie. Graliśmy w przeróżne gry towarzyskie, np. „Trzy pytania za drzwiami”, „W czterech kątach”, „Mój ojciec miał świniobicie”. W tej ostatniej zabawie musiał brać udział, oczywiście zawsze, mój kolega Werner. A my pokładaliśmy się ze śmiechu.

Tak przeżywaliśmy nasze wspaniałe dzieciństwo nad Gwdą. I gdyby nie nadeszła ta straszna wojna…Ale tak prawie kończą się wszystkie bajki.

bukow_7bukow_8

Eleonore Bukow obecnie

W 1937 roku rodzice przeprowadzili się na Gartenstrasse (obecnie ul. Kolbego). A mnie ciągnęło nadal na łąki nad Gwdą. Spędzałam tam każdą wolną chwilę, chodziłam tam, potem jeździłam rowerem. Rodzina Kunzów po urodzeniu się drugiego syna przeniosła się na Karlstarsse 2 (obecnie pl. Domańskiego) i kupiła dom na własność. Ze swoim sklepem mięsnym na Königstrasse( Roosevelta) mieli często pecha – spaliły się im wędzarnie, a potem gdy rozpoczęła się wojna zabrano im konie. I wtedy zrezygnowali z prowadzenia interesu, mieszkając razem z dziadkiem Krügerem i rodzina Seifertów w domu przy Karlstrasse 2.

Nota o autorze Eleonore Bukow przez przyjaciół nazywana „Lore” ur. 21 lutego 1929 roku w Schneidemühl. Rodzice, ojciec Otto Henke i matka Elisabeth z domu Kaulbars, trudnili się handlem owoców. W latach 1935-1943 uczęszczała do Szkoły Gminnej przy ul. Buczka. Po ukończeniu nauki szkolnej pracowała jako pomoc u dentysty i pracownik poczty. 26 stycznia 1945 roku opuściła rodzinne miasto. Zamieszkała z matką w Meklemburgii. W 1952 roku wyszła za mąż za technika kreślarskiego Heinza Bukow i zamieszkała w miasteczku Weil nad Renem.
W 1969 przeniosła się do Lubeki, w której mieszka do dzisiaj. Wówczas nawiązała kontakty z grupą przesiedleńców z Schneidemühl i Powiatu Noteckiego.
Przez 25 lat, od 1987 do 2005 roku była dziennikarzem i redaktorem prowadzącym, regularnie publikującym na łamach czasopisma, „Deutsch Kroner und Schneidemühler Heimatbrief” a później w latach 2005-2012 „Schneidemühler Heimatbrief”.

Liselotte Rink z domu Bergann

Teatr Krajowy i Muzeum Krajowe

Dom Wdzięczności Rzeszy stanął na placu Gdańskim (Danziger Platz) i został otwarty 1.10.1929 roku. Sala teatralna posiadała 1094 miejsca. Obok regularnych spektakli teatralnych odbywały się na niej duże imprezy taneczne. Głównym wydarzeniem był „Bal Zapustny”. Obsługę balu prowadził Dom Wina „Pankin”. Idąc przez przylegające do dużego budynku Teatru skrzydło, dochodziło się do Muzeum Krajowego. Muzeum na całą okolicę rozsławił dr Fryderyk Holter. Prowadził on liczne badania archeologiczne w Skrzatuszu, Śmiardowie Krajeńskim i w Dolniku, pozyskując do muzealnej kolekcji wciąż nowe, cenne obiekty.

pdk_1

Z placu Gdańskiego, przez zadaszone wejście wchodziło się do pomieszczenia, w którym znajdowała się kasa teatralna. Stamtąd przez drzwi skrzydłowe przechodzono do garderoby i kanału dla orkiestry. Szerokie przejścia w kształcie podkowy, w dolnej części teatru służyły głównie do przemieszczania się w przerwach. Z miejsca kasy teatralnej można było także przejść do restauracji teatralnej. Szerokie schody z lewej i z prawej strony prowadziły do górnej sali teatralnej. Naprzeciwko szerokiej sceny, wyposażonej w aksamitną, piękną kurtynę były piękne loże – najdroższe miejsca w teatrze. Za lożami zaś znajdowało się szerokie przejście połączone z przejściem środkowym. Górna sala teatralna zwana „Olimpem” miała 7 rzędów, po prawej i lewej stronie. U góry było szerokie foyer z wielkim obrazem na ścianie „ Fryderyk Wielki z Brenckendorffem”. Również z piętra było dojście do restauracji teatralnej. Chodziło się tam, podczas antraktów na kieliszek szampana lub innego trunku.

pdk_2 pdk_3

Urozmaicony repertuar teatru obejmował opery, operetki, rewie, komedie, bajki. Szczególnie bogaty program grano w okresie świątecznym. - Moi rodzice mieli wykupione karnety, zawsze po lewej stronie w pierwszym bloku, w pierwszym rzędzie, obok loży.
A my, trzy dziewczyny wykorzystywałyśmy karnety do ostatka, gdy nasi rodzice, mocno zajęci pracą, nie mogli skorzystać z okazji pójścia do teatru. - Uwielbiałyśmy teatr. Niektóre sztuki oglądałyśmy nawet po kilka razy. Wychodząc do teatru trzeba było zawsze elegancko wyglądać. Zakładałyśmy więc, często długie suknie. – Pamiętam słowa, które ktoś wpisał do mojego pamiętnika : „Ludzie teatru – dziwni ludzie, przychodzą wczoraj, odchodzą dziś”. Tak, jak młodzież dzisiejsza kochałyśmy się w aktorach. Na premiery kupowałyśmy im z własnego kieszonkowego prezenty i kwiaty, a panie garderobiane przekazywały to wszystko naszym ulubieńcom na zakończeniu spektaklu. Obyczajem było także zapraszanie niektórych aktorów przez rodziny na kolacje, często do domów.

pdk_5pdk_6

Częścią repertuaru były przedstawienia dla uczniów. Miejsce kosztowało 0,50 marki, bilety losowano, bywało różnie. Niekiedy trafiało się dobre miejsce, czasami na balkonie. Przypominam sobie, że dla uczniów wystawiano następujące sztuki : „ Tell”, „Minna z Barnhelm”, „Hamlet”, „Katarzynka z Heibronn”, „Czego wy chcecie”, „Zbójcy”, „Wallenstein”, „Egmont”, „Natan mędrzec”, „Książę z Hamburga”.- Z pewnością było ich jeszcze więcej.

Pamiętam, jak podczas przedstawienia „Minna z Barnhelm” przy scenie miłosnej nastało na sali wielkie poruszenie, słychać było komentarze, niektórzy powtarzali głośno poszczególne kwestie padające ze sceny. Nagle na widownię wpadł odtwórca jednej z głównych ról, na sali zapanowała absolutna konsternacja i cisza, a on wykrzyknął : „Jeśli natychmiast nie przestaniecie zachowywać się tak nagannie, jak przed chwilą – przerywamy przedstawienie”. Kim był ten człowiek ? Podejrzewaliśmy, że był to albo Willy Moll, albo Armin Süssengut. Nie mogliśmy dokładnie wiedzieć, który – bowiem na głowach mieli hełmy. Obydwaj byli znani i lubiani. Willy Moll przybył do Schneidemühl w 1933 roku. Grał główne charakterystyczne role. Rozpoznawano go na ulicy, również przez to, że w klapie swojego wielbłądziego płaszcza nosił małego jamnika.

Nasz teatr posiadał także drugą scenę w Słupsku. Wystawiano na niej przez cały rok. W miesiącach letnich nasza orkiestra teatralna koncertowała jako „Orkiestra dla kuracjuszy” w Świnoujściu. Z dumą wspominam życie kulturalne naszego miasta w latach trzydziestych XX wieku, zwłaszcza teatralne. Nasz teatr miał wiele ofert, rozbudzał poczucie piękna, uczył i wyzwalał wśród mieszkańców potrzeby kulturalne.

S. Langgmann

Nad jeziorem Płotki

Dokąd los by nas nie rzucił, dzieciństwa nie zapomina się. A żyjąc tu, na zachodzie nie znalazłam piękniejszych miejsc od Piły i okolic. Ciągle myślę o tych cichych jeziorach i lasach, które otaczają miasto ze wszystkich stron i szeroko otwierają swoje ramiona, zwłaszcza latem. To właśnie tutaj spędzaliśmy swoje wakacje. Wędrówki, kajaki, kąpiele, łowienie ryb. Każda część miasta miała swoje ulubione jezioro.

Mieszkańcy osiedla Górnego uwielbiali jezioro Piaszczyste i jezioro Stobno, jako wymarzone nad wodą miejsca spotkań. Pilanie ze Śródmieścia oblegali kąpielisko nad Gwdą. Natomiast mieszkańcy Zamościa i „wielcy” z miasta jeździli nad jezioro Płotki. Podczas ciepłych, słonecznych dni panował na tej plaży tłok. Trudno było o kabinę. Biała plaża, masy piasku podobne do wydm nad Morzem Bałtyckim zapraszały. Zapaleni pływacy i ci, którzy nie umieli pływać wylegiwali się na mokrym piasku. Nad bezpieczeństwem wszystkich czuwał mistrz ratownictwa Eich Priebe. Kto miał kondycję i siłę, przepływał jezioro, była to odległość 300 m w jedną stronę.

plotki_1plotki_2

Zatopione okulary

Stali bywalcy Płotek znali się bardzo dobrze. Mieli do siebie zaufanie, wiedzieli o sobie dużo, znali ploteczki ich dotyczące, upodobania i pasje, znali swoje wady i zalety. Do „szczurów wodnych” należał Georg S. bardzo dobry pływak i nurek. Nie straszne mu były zimne i ponure dni, nad jeziorem spędzał każdą wolną chwilę. Przed wskoczeniem do wody, rozgrzewał swój organizm, trenował, biegając wokół jeziora przebywał dobre 3000 m. Jednakże zdarzyło się mu , że pewnego dnia nie zdał egzaminu z umiejętności nurkowania. Zarozumiały Georg lubił zwracać na siebie uwagę. Zawsze miał przy sobie lekturę. Nawet na pomoście dla ratowników odpoczywając czytał. Pewnego razu wchodząc po drabince i ostentacyjnie demonstrując swoją obecność, zaplątana w drabinkę witka wierzbowa strąciła mu z nosa okulary, które „o zgrozo” wpadły do wody i wylądowały gdzieś na dnie. Georg rzucił książkę na pomost i wskoczył do wody. Długo nurkował, szukając swoich okularów. Wiele osób obserwowało to zdarzenie, oczekując na wynik poszukiwań z pobłażliwym uśmiechem na twarzy. Niestety, Georg okularów nie znalazł. Po kilku nieudanych próbach, zmieszany i poirytowany zrezygnował. Nie mógł już paradować z lekturą na pomoście. Spojrzenia plażowiczów, często ironiczne, kłuły go jak szpilki. Pozbierał się i zniknął. Całą sytuację obserwował imiennik Georga S., dziennikarz Georg M. Panowie ci, nie darzyli się sympatią. Następnego dnia w lokalnej gazecie ukazał się ironiczny artykuł „Zatopione okulary”.

plotki_3 plotki_4

Na południowym brzegu jeziora znajdował się karpnik a w basenie na podwórzu pływały złowione tłuste karpie i liny, przeznaczone do tego, aby zaspokoić głód i apetyt gości a także zapewnić smakowity posiłek. August Ballert, dzierżawca restauracji leśnej nad jeziorem, starał się, jak potrafił, by zadowolić podniebienia gości. Białe stoły z kolorowymi parasolami stojące blisko plaży zachęcały. Do stałych bywalców tego atrakcyjnie położonego lokal należał mistrz fryzjerski z miasta, który po zamknięciu swoich zakładów przybywał tutaj na posiłek. Tu spotykali się po południu właściciele różnych zakładów z centrum (śródmieścia), chcący dobrze zjeść, zagrać w skata, posiedzieć w szklanej loggi lub na wolnym powietrzu. Ze szklanej loggi rozciągał się także piękny widok na jezioro. Gry i zawody trwały czasem do północy.

plotki_5plotki_6

W niedzielę po południu było nad jeziorem przepełnienie. Świeże powietrze leśne, bliskość jeziora, całe otoczenie, przyroda, powodowały automatycznie wzrost apetytu. Aby zabezpieczyć się przed wydatkiem rodziny zabierały z sobą duże torby i kosze z prowiantem, kanapki, ciasto, napoje. Również rodzina X przybyła na Płotki, zabezpieczona w jedzenie, zwłaszcza w ciasto do poobiedniej kawy. Mama, tata i trójka prawie już dorosłych dzieci siedziała przy stole nad swoim wielkim ciastem i czekała na podanie dzbanka kawy. Wszyscy zadowoleni, wszyscy puszyści, wszyscy nieco zgłodniali. A kelnerzy tego dnia mieli mnóstwo pracy. Państwo X i ich dzieci czekali i czekali na swoją kawę. W końcu tata X zdenerwował się i poszedł do kolegów, dzieci także opuściły mamę i poszły na plażę.- Tego obrazka nie zapomnę nigdy.- Mama X przed wielkim ciastem, duży dzbanek kawy i pięć filiżanek. Mama powoli pałaszuje po kawałku ciasta. Popija kawę zadowolona. Nikt z rodziny nie dosiada się do stołu. Mama X zjada całe ciasto, które znika jak śnieg w słońcu. Dobra mama X, daje sobie radę sama.- A ja obserwatorka, widząc jej kształty i wagę, przyznać muszę, że nie był to jej pierwszy tego typu rekord.

Połowy ryb

Dla wędkarzy najważniejsze było oczywiście łowienie ryb na Płotkach. Najchętniej łowili w niedzielę. Cisza wokół jeziora, krajobraz, całe otoczenie, wprawiało wędkarzy w bardzo dobry nastrój. W jeziorze pływały płotki, karasie, okonie. Pod liliami wodnymi czatowały na swoją zdobycz szczupaki. Ci, srebrnoszarzy rozbójnicy byli postrachem dla mieszkańców jeziora. Każdy wędkarz miał tutaj swój rejon, łapał określony gatunek ryb i często miał udany połów. Jednym z najbardziej zapalonych wędkarzy w mieście był mistrz fryzjerski Schulz w przeciwieństwie do swoich kolegów, najchętniej grających w skata [1], przedzierał się przez trzciny i krzewy wierzbowe aby schwytać swoją rybę. Zawsze miał przy sobie małe rybki na przynętę. Wiele razy udawało mu się, właśnie w niedzielę, złowić na południowo – wschodniej części jeziora – kapitalnego szczupaka.

H.Gruse pozdrawiał nas z lotu ptaka

Pewnej pięknej niedzieli, kiedy słońce stało wysoko na błękitnym niebie a prawie pół miasta wypoczywała na Płotkach, spotkała nas niespodzianka. Lotnik akrobata H. Gruse[2], syn naszego miasta, którego zdolności już wcześniej można było podziwiać, pojawił się ze swoją maszyną na niebie nad Płotkami i kręcił w powietrzu akrobacje. Wypoczywający zapomnieli o swoich czynnościach. Z zachwytem spoglądali w niebo. Kąpiący się z zadartymi głowami stali nieruchomo w wodzie. Wszyscy z zapartym tchem obserwowali salta na niebie. Po kilku akrobacjach , samolot stromo wzniósł się, aby kilka razy przelecieć nad jeziorem i lasami. Lotnik pozdrawiał mieszkańców z wysoka. Patrzącym wydawało się, że samolot dotyka wysokich sosen. Machali mu wszyscy, chusteczkami, płetwami – każdy, czym miał. Ale, czy nasz bohater to dostrzegał ?

plotki_7plotki_8

[1] Skat - gra karciana rozpowszechniona w szczególności w Niemczech, na Śląsku i na Kaszubach. Gra składa się z 24 partii, a biorą w niej udział 3 osoby

[2] Hans Gruse, syn właściciela fabryki maszyn rolniczych Rudolfa Gruse posiadał samolot Klemm L.25 b. Wiąże się z nim ciekawa historia opisana przez Mateusza Kabatka i ks. Roberta Kulczyńskiego w książce „Lotnicza historia ziemi pilskiej 1910-1945”, wydanej w 2011 roku

Lieselotte Rink

Wspomnienia o placu Jarmarcznym i Wesołym Miasteczku

Dawny plac Jarmarczny i Wesołe Miasteczko znajdowały się na południe od Domu Bractwa Kurkowego, na zakręcie ul. Fryderyka Chopina (Bergstrasse) i   al. Wojska Polskiego (Berliner Strasse). Na nim około 1934 roku zbudowano kolejkę górską (diabelską). Nowy plac Jarmarczny położony był przy  ul. Jana Matejki (Lortzingweg), na północ od Parku Miejskiego, pomiędzy ul. Chopina   i ul. Dzieci Polskich (Grünstrasse) na obszarze dawnych ogródków działkowych.  Miał wymiary 110 m x 60 m i był nieco większy od starego.

mapa

Moje wspomnienia związane są ze starym Jarmarkiem na al. Wojska Polskiego 2 (Berliner Strasse 2). Moi rodzice Karl i Hedwig Bergann dzierżawili, od 1926 do 1931, roku znajdujący się w Parku Miejskim, Dom Bractwa Kurkowego a wraz z nim obszary na północ i południe  od Domu Bractwa. Do dzierżawy należał też plac Jarmarczny. Oznaczało to, że przed postawieniem stoiska lub wykonaniem usługi trzeba było u dzierżawcy uiścić odpowiednia opłatę i załatwić wszystkie sprawy organizacyjne. Chroniło to obie strony, moich rodziców i wystawców przed nieporozumieniami.

dom_strzelecki

Pamiętam, jak jeden z klientów, pan Aleksander płacił zawsze za miejsce, dla swojego „koła szczęścia”, do którego zapraszał przy wejściu do Parku Strzeleckiego. Wejście na „tereny wystawowe” usytuowane było w północnej stronie placu Jarmarcznego. Stoiska, różnorakie budki bez kół lub na kołach nie należały do komfortowych. Dlatego wystawcy i handlarze korzystali z toalety w Domu Bractwa. Wodę zaś dla swoich potrzeb nosili z hali strzeleckiej.

dom_strzelecki_2

Prawie wszyscy handlarze i wystawcy mieli córki, dlatego moja siostra  Trudchen i ja byłyśmy ich częstymi, mile widzianymi gośćmi. A my czułyśmy się  w budach wystawców, jak u siebie. Pozwalano nam, córkom dzierżawcy za darmo korzystać z karuzeli, zwiedzać kolorowe budy i cieszyć się ze wszelkich dobroci Wesołego Miasteczka. Mile wspominam także  obdarowywanie nas lodami, ciastkami i cukierkami.

Liselotte Rink

Ulica Poznańska główna ulica handlowa miasta, ulubione miejsce spacerów młodzieży

Jedną z najważniejszych ulic miasta była ulica Poznańska (Posner Strasie, obecnie Srodmiejska) oraz przylegające do niej Mleczna (Milchstrasse, obecnie ul. Sikorskiego) i Wilhelma ( Wilhelmstrasse, obecnie Ossolińskich).

srodmiejska_1

Naszą wędrówkę ulicą Poznańską odbędziemy, od Arsenału( Zeughaus) do Nowego Rynku (Neuer Markt) i z powrotem, odwiedzając wybrane, szczególnie ulubione przez mieszkańców punkty handlowe i usługowe.

srodmiejska_2srodmiejska_3

Na rogu ulic Poznańskiej i Arsenałowej (Zeughaustrasse, obecnie ul. 1 Maja) - Duży okazały budynek zwany „Domem Christiana Wiecka” będący do 1928 roku własnością Kurta Wiecka. Prowadził w nim sklep papierniczy i księgarnię oraz galerię obrazów i wypożyczalnię książek. Później Dom przejął kupiec Erich Wieck, który wcześniej miał sklep z artykułami papierosowymi na ulicy Arsenałowej. Na pierwszym piętrze Domu - przyjmował lekarz dziecięcy, dr Ernst Wasser, na drugim - lekarz chorób gardła, nosa i uszu, dr Walter Schulz; na trzecim i czwartym piętrze był gabinet i klinika prywatna chirurga dr Hansa Reimera. Krótko, w domu Wiecka, znajdował się też sklep radiowy Karla Brauna, a później dom handlowy z odzieżą dla mężczyzn, kupców Gustava Tachilzika i Konrada Bohla . Obok zapraszał - sklep Hildy Wieck z konfiturami , a następnie Marthy Born z artykułami męskimi.

srodmiejska_4srodmiejska_5

Pod nr 17 mieszkańcy odwiedzali sklep rzeźnicki Ludwika Rothschilda, który prowadził mistrz masarski Gerhard Kühn. Była tam także drogeria „Świerszcz” Otto Königa oferująca artykuły perfumeryjno – mydlarskie.

srodmiejska_6srodmiejska_7

Pod nr 18 - w Domu Księgarskim Roberta Teuffla usługi świadczył zakład fotograficzny rodzeństwa Englerów, który w latach 30. przejęła Maria Engler. Później zakład przeniesiony został do Domu Paula Dreiera przy ulicy Mlecznej 4.

srodmiejska_8srodmiejska_8

Na rogu Poznańskiej 22 i ul. Wilhelma działał Bank Prowincjonalny Marchii Granicznej Poznań – Prusy Zachodnie, przedtem zaś sklep z zabawkami Georga Plessa. Jeszcze wcześniej w tym miejscu znajdowała się introligatornia i niewielki sklep w którym można było zakupić m.in. karty pocztowe z widokami Piły.

srodmiejska_10srodmiejska_11

Idąc dalej ulicą Poznańską, przekraczamy ul. Wilhelma i dochodzimy do nr 23, pod którym znajdowała się kawiarnia i restauracja Otto Busse, a w podwórzu wypożyczalnia rowerów „Wakacje” oraz sklep z porcelaną i słodyczami „Völkner”.

srodmiejska_12srodmiejska_13

Nr 24 - to sklep z artykułami sportowymi Hugona Nikolai. Na rogu przy Nowym Rynku, na zakupy zapraszały przechodniów - sklep obuwniczy Konrada Tacka i dom odzieżowy dla panów Georga Zimmermanna.

srodmiejska_12srodmiejska_13

Powracając na ul. Poznańską, idąc od Nowego Rynku mijamy pod nr 1 : sklep kupca Ericha Godlewskiego, zegarmistrza Bruna Mischke, warsztat siodlarski Emila Piepera, sklep z konfiturami Gerlinga i Rockstroha; pod nr 2 jubilera Paula Thümmela, pod 26 - dom konfekcyjny Rosenthal, palarnię kawy Hermanna Sadewassera. Sadewasser był również właścicielem wytwórni wód gazowanych i swoje wyroby sprzedawał w sklepie na ul. Poznańskiej.

srodmiejska_15srodmiejska_16

Poznańska/Mleczna: Budynek narożny - w skrzydle stojącym przy ul. Poznańskiej znajdowała się siedziba Miejskiej Kasy Oszczędnościowo –Rozliczeniowej , a w skrzydle od strony ul. Mlecznej mieściły się Miejska Szkoła Handlowa i Zawodowa Szkoła Rzemieślnicza. Wejścia boczne do szkoły ze swoimi grubymi filarami były ulubionym miejscem spotkań szkolnych zakochanych.

Na Mlecznej – znajdowało się również wiele punktów usługowych : Doradca Podatkowo – Rachunkowy, adwokat i krawiec, sklep obuwniczy Stecka oraz sklep z ziołami i artykułami dietetycznymi „Przyjaciel”.

Wielką sympatią pilan cieszyła się ul. Wilhelma 8 z drogerią Louisa Zieghgenbalga i sklepem z zabawkami należącym do Paula Lufta.

Walter  von  Grabczewski

Mój szkolny czas w gimnazjum. 1925-1931

Droga z naszego mieszkania prowadziła przez ulicę Mittelstrasse [1], Küddowstrasse [2] i Brombergerstrasse (ul. Bydgoska) przez most Küddow (Gwda), ulicę Mühlenstrasse (ul. Młyńska), Nowy Rynek mijany przy kościele na ulicy Friedrichstrasse (ul. Bohaterów Stalingradu) idąc do gimnazjum, wydaje mi się bardzo daleka. Towarzyszy mi mama. Idziemy prawie milcząc. Jestem bardzo zdenerwowany, szczególnie gdy przekraczamy wejście główne do gimnazjum.

boh_1

W auli jest już wielu uczniów ze swoimi matkami, ale zebrało się także kilku ojców. Tutaj mamy zdawać egzamin wstępny do gimnazjum. Miałem założony niedzielny garnitur i niedzielne buty. Trochę dłuższe, krótkie spodnie zasłaniały na kolanach ściągacze podkolanówek, które podtrzymywały długie, czarne pończochy. Dumny byłem też z mojej nowej teczki.

Podczas gdy dorośli zajęci byli rozmową, większość uczniów, podobnie i ja, z bijącym sercem siedziało w ławkach. Po chwili do auli weszło grono pedagogiczne i zrobiło się cicho. Podenerwowany oczekiwałem na wywołanie mojego nazwiska. Potem z innymi uczniami poszedłem do pracowni plastycznej oddzielonej od auli dwuskrzydłowymi drzwiami . Dyktando, wypracowanie i zadania matematyczne; głowa z napięcia stała się gorąca , ręka coraz cięższa. Czas uciekał, a jednak wydawał mi się bardzo długi. Kiedy nauczyciel zebrał nasze kartki, wolno nam było opuścić pracownię plastyczną. Na korytarzu przed aulą pytaliśmy się wzajemnie : jak to napisałeś ? … jaki był wynik zadań matematycznych ? Rodzice cały czas byli w auli, najwidoczniej mieli sobie wiele do opowiedzenia. Wkrótce i my zostaliśmy zawołani do auli. Teraz było największe napięcie. Wywoływano nazwiska uczniów, którzy zdali egzamin. Po większości wyczytanych usłyszałem swoje, wyraźnie je… słyszałem. Każdy wywołany wstawał i głośno krzyczał : tutaj ! Napięcie minęło. Po mnie wywołanych zostało jeszcze kilka nazwisk, ale jednak nie wszystkie. Część z nas cieszyła się, część ze spuszczonymi oczami opuszczała aulę, rodzice i uczniowie. – Ja w każdym razie dałem radę.

Do domu nie poszliśmy jednak tą sama drogą, na ulicy Poznańskiej wstąpiliśmy do czapnika Ephraima. Tam mama kupiła mi czerwoną klasową czapkę ze srebrnymi paskami. Byłem szczęśliwy. Byłem też uradowany troską rodziców o mnie.

boh_2

Po Wielkanocy 1925 zebraliśmy się, my uczniowie w nowych czerwonych czapkach, na szkolnym podwórzu przed wejściowymi schodami zadaszonymi szybą . Dyrektor naczelny dr Raddatz wywołał nasze nazwiska i naszego wychowawcy. Nauczyciel mianowany dr Deck, zaprowadził nas do klasy. Było nas, 48 uczniów. Lekcje ze wszystkich przedmiotów przebiegały dobrze. Tylko z łaciną mieliśmy na początku duże trudności. Podobnie było ze mną, tłumaczyłem dosłownie, nie rozumiejąc sensu : europa terra est … europa et asia terrae sund = Europa jest krajem … Europa i Azja są państwami. Ale po kilku korepetycjach u pana Josefa Koniszewskiego nareszcie to zrozumiałem.

W trzeciej klasie gimnazjum doszedł - język francuski u mianowanego nauczyciela Rossmanna. Wtedy też gimnazjum zakupiło gramofon i mogliśmy słuchać francuskich piosenek i tekstów. Niektóre piosenki pozostały mi w pamięci do dzisiaj. W czwartej klasie [w nagrodę] za tłumaczenie otrzymałem nową jasno niebieską czapkę klasową ze srebrnymi paskami. Nie wszyscy jednak uczniowie przychodzili w czapkach do szkoły, ponieważ – jak każdego roku – kilkoro, nie zostało przepuszczonych do następnej klasy. Na początku nowego roku szkolnego, ci uczniowie byli trochę zawstydzeni. Nie trwało to jednak długo. Wkrótce przynależeli do naszej klasowej wspólnoty, w której podczas wszystkich lat naszej nauki w tej szkole, panowały koleżeńskie stosunki. Lekcji języka greckiego udzielał nam, nauczyciel mianowany Menrad. Do klasy wchodził ze słowem paidoio [ paidos – dziecko], przy tym z wyciągniętym wyprostowanym ramieniem i wyciągniętym palcem wskazującym wybijał akcent. Stojąc, musieliśmy w ten sposób, wypowiedzieć kilka greckich słów. Później każdy z pamięci recytował pierwszych dwadzieścia jeden wersetów Odysei Homera. Fizyka i chemia odbywała się w domu fizyki (Physikhaus), który mieścił się po drugiej stronie [ulicy naprzeciwko gimnazjum]. Chociaż lekcje udzielane były przez nauczyciela stażystę Lehmanna, dziwi mnie, że pewne podstawy tego przedmiotu, jeszcze dzisiaj są mi znane. Lehmann mieszkał w nowym internacie państwowym. Zaprosił nas kiedyś i pozwolił przez silny teleskop umieszczony na dobudowanym dachu internatu przypatrywać się gwiaździstemu niebu. Zbieraliśmy się później przed tym budynkiem, robiąc wiele hałasu pukawkami i dziecięcymi torebkami papierowymi, które można było niedrogo dostać wtedy w EPA[3]. To było nasze podziękowanie.

boh_3

Chętnie wspominam też lekcje muzyki z nauczycielem Ziemke. Nauczył nas wielu pięknych piosenek i śpiewu w chórze na kilka głosów. Chór z uznaniem prezentował utwory muzyczne na uroczystościach w auli. Podczas święta narodowego Alex Rolbetzki jako solista wykonywał piosenkę : Ich hab ’ es getragen wohl sieben Jahr … und : Ich trage wo ich gehe, stets eine Uhr bei mir [ja nosiłem to siedem lat….. i ja niosę gdzie ja idę, ciągle zegar przy sobie]. Przy fortepianie towarzyszył mu Jochem Lambertz. To było bardzo wielkie przeżycie. Później nauczycielem muzyki był Hübner , który wprowadził nas w świat muzyki klasycznej, odtwarzając ją z płyt.

Uwielbiany przez wszystkich uczniów był nauczyciel wychowania fizycznego Theo Engel. Przez grę w palanta, piłkę ręczną, grę w dwa ognie, biegi sztafetowe, rzut kulą i skoki utrzymywał nas na podwórzu szkolnym w ciągłym ruchu. Zimą natomiast ćwiczyliśmy na sali gimnastycznej. Nad wejściem do niej umieszczona była sentencja: mens sana in corpore sano [ w zdrowym ciele, zdrowy duch]. Każdy uczeń został pouczony przez nauczyciela, jak obsługiwać dany przyrząd gimnastyczny, a także jak zachować się będąc w łaźni przy rzece. Wielu uczniów zdobywało podstawowe zaświadczenie Niemieckiego Towarzystwa Ratowania Życia, egzaminatorem był tam także nauczyciel gimnastyki Jaster.

Szczególnie chętnie wracam pamięcią do lekcji z naszym nauczycielem rysunku Richardem Straussem. Jako uczeń klasy U II (czwarta lub szósta klasa gimnazjum) brałem udział w dodatkowych zajęciach z rysunku z dwoma innymi chłopcami, uczniami z wyższej klasy. Staliśmy w półkolu przy sztalugach w sali rysunku, rysowaliśmy albo malowaliśmy np. osoby z charakterystycznym wyglądem, które pozowały nam za paczkę tytoniu. Wychodziliśmy także w plener - za internat państwowy, do łaźni, do cyrku, na jarmark, do domu handlowego Preul & Berning – pierwsze piętro- i rysowaliśmy lub malowaliśmy pod kierunkiem naszego nauczyciela. Podczas tych wyjść każdy uczeń otrzymywał od niego wiele indywidualnych wskazówek i porad. Wybrane obrazy były później, wystawiane w auli i na korytarzach szkoły.

Gdy po wakacjach 1930 roku wolno było udzielać lekcji języka polskiego, należałem do grupy około czterdziestu uczniów, którzy jako ochotnicy rozpoczęli naukę pod kierunkiem nauczyciela mianowanego Schütza.

Po latach myślę, że nie wolno mi zapomnieć naszych nauczycieli: (papy) Geffego, Schulze, Knüppela, Jakoba i Dr. Klinkotta.

Tradycją naszej szkoły były czarne czapki klasy wyższej, które maturzyści przeważnie wsadzali na metalowy płot z kutego żelaza na ulicy Fryderyka (Friedrichstraße). Tej czapki już jednak nie otrzymałem, ponieważ jesienią 1931 opuściłem gimnazjum ze świadectwem małej matury. Podobnie było z moim kolegą Joachimem Müllerem . Byliśmy zresztą pierwszymi uczniami, którzy otrzymali świadectwa ukończenia szkoły w nowym budynku gimnazjum von Steina (obecnie LO im. M. Skłodowskiej-Curie).

liceum

Na zakończenie chciałbym wymienić nazwiska kolegów szkolnych, które zachowałem jeszcze w pamięci, część z nich opuściła szkołę razem ze mną , a inni przyszli do naszej klasy później : Apitz, Altmann, Kurt, Arndt, Adi, Bahrisch, Bloch, Benno, Baron, von Colani, Friedrich-Wilhelm, Deppe, Domke, Edel, Engel, Günter, Engel, Diter, Engelien, Ewald, Josef, Ewert, Bruno, Felde, Galow, Bernhard, Ganse, Bernhard, Gniffke, Greh, Hans, Haro, Horst, Hoffmann, Alfons, Jesse, Bruno, Köbernick, Koltermann, Heinz, Kowalski, Hans, Kropp, Kuki, Kühn, Arthur, Lemke, Lenz (Geiger), Liedtke, Joachim, Narloch, Otto, Noriskiewicz, Gerhard, Orland, Guigo, Paln, Polley, Bruno, Rattaj, Riedel, Gerhard, Roebeck, Rossek, Guido, Rzadtki, Fritz, Schenk, Bubi, Schütz, Smyrek, Sperling, Töpfer, Wege, Lothar, Wiese, Alois, Winkler, Utecht, Wurm, Felix, Zakrzewski, Bruno.

1.Mittelstrasse, dawniej ulica Kaszubska, obecnie nieistniejąca
2. Küddowstrasse, dawniej ulica Drewniana, obecnie nieistniejąca
3. sklep wielobranżowy na ul. Poznańskiej (obecnie Śródmiejskie) naprzeciwko skrzyżowania z ul Wilhelma (obecnie Ossolińskich)

Autor wspomnienia był uczniem Królewskiego Gimnazjum dla chłopców, które było wówczas szkołą średnią

Waldhard Müllers

Dzieciństwo nad rzeką Gwdą

Urodziłem się we Wrocławiu. Mój czas dorastania to jednak kraina nad rzeką, to lata spędzone w mieście nad Gwdą. Do Piły rodzice moi przeprowadzili się w 1921 roku. Zamieszkali w lokalu czynszowym, w domu należącym do właściciela tartaku Kutza przy ulicy Loży (obecnie fragment al. Niepodległości, od ul. Wodnej do skrzyżowania z ul. ks. J. Popiełuszki). Za stodołą i remizą płynęła Zgordalina , odnoga Gwdy.

Gwda była przepiękną, czystą, meandrującą rzeką z silnym nurtem. Zachwycał widok - gdy z góry, z drogi do Kaliny spoglądało się w dół na pejzaż z rzeką. Każdego roku Gwda zalewała okoliczne łąki. Kwitły na nich różne kwiaty : żółte pełniki, rzeżucha łąkowa, kaczeńce. W zaroślach przy brzegu wypatrzeć można było niebieskie, jaskrawe zimorodki.

gwda_1

Zimą   nadrzeczne  łąki zamieniały się w lodowisko. Na drugim brzegu Gwdy, właściciel jednej z  posesji  urządził ślizgawkę. Odmiatał śnieg na  oblodzonej łące i ustawiał ławki. Niekiedy nastawiał  także stary gramofon i zapraszał wtedy wszystkich na łyżwy, dodatkowo przy muzyce . Nie było wówczas jeszcze w mieście autobusów i droga na lodowisko stawała się dla niektórych,  długa i strasznie męcząca.

Latem nad Zgordaliną uczyłem się pływać. Ta umiejętność była moim ulubionym „eliksirem życia”. Nie mieliśmy jednak pieniędzy na naukę pływania przy wędce [ z kołem ratunkowym]. Znaleźliśmy jednak sposób na to. Od handlarza towarami kolonialnymi udawało nam się wyżebrać jakąś puszkę z cukierkami. Zanosiliśmy ją do blacharza, ten przylutowywał i przymocowywał do niej dwa haki. Przez nie przeciągaliśmy sznur, a następnie przymocowaliśmy to przy grzbiecie, wokół naszego szczupłego, dziecięcego ciała i puszczaliśmy się na silny nurt małej rzeczki… W wieku dziesięciu lat potrafiłem już dobrze pływać. Wtedy, przez pastwisko dla krów i mały most (bez opłaty za wstęp) udawałem się na miejskie kąpielisko. Tam nudziłem się. Przeszkadzał mi także hałas dużej piły z położonego w pobliżu młyna-tartaku Piła (od niego miasto nasze przyjęło swoją nazwę).

gwda_2

Chodziłem także czasami przez most na Gwdzie, a potem z tamtej strony łąką, aż do następnego zakola rzeki, skąd w dół można było swobodnie płynąć. Trzeba było jednak bardzo uważać na piekielnie niebezpieczne wiry.

Zapamiętałem także, że pośrodku ulicy, przy której mieszkaliśmy znajdował się w podwórzu sklep ze skórami zwierzęcymi Żyda Reicha. Do niego nosiliśmy króliki – i zajęcze skórki, za które otrzymywaliśmy 20-30 fenigów. Było to nasze kieszonkowe, ale takich okazji nie mieliśmy wiele.

Moja droga do szkoły prowadziła ulicą Loży, przez park przy placu Hindenburga (nie istnieje, obecnie ul. Wodna), obok gospody Lukasa, farbiarni i oczyszczalni Erbgutha, pomnika Fritza, targ rybny Kliegel i plac targowy [Nowego Rynku]. Pośrodku rynku znajdował się piękny miejski kościół pilski, w którym w marcu 1928 zostałem konfirmowany przez pastora Radtke.

gwda_3

Moimi rówieśnikami byli - córka właściciela gospody Lukasa, Maria Kliegel, Anna Maria Erbguth, Gerd Uhlenhaut, Rosel Reichel. Niektórzy z nich polegli podczas wojny.

Wspomnienia, 1945-1950 : Jan Weber, Bogdan Toboła, Kazimiera Drozdowicz

    Wspomnienia Jan Webera

    Wspomnienia Bogdana Toboły

    Wspomnienia Kazimiery Drozdowicz

   Nagrań dokonano 14 lutego 1996 r.